Kolekcjoner emocji (odc. 2)

Dlaczego właśnie „kolekcjoner emocji” i o kapitańskiej opasce, m.in. o tym w drugiej części rozmowy z Piotrem Szymurą.

Dodajmy rozmowy, której inspiracją była decyzja o zakończeniu sportowej kariery przez multimedalistę MP w futsalu, „rekordzistę” z krwi i kości oraz wieloletniego kapitana drużyn – futsalowej i futbolowej – Rekordu.

Chciałbym wrócić do krótkiego, wyrywkowego etapu twojej kariery, mianowicie przejścia z wieku juniorskiego już do seniorów. Odbyło się to w miarę łagodnie, czy jak u większości młodych sportowców – to był bardzo trudny moment?

- I tak i nie. Przede wszystkim miałem to szczęście, że trafiłem na dobry moment. Była pewna luka pokoleniowa i dość wcześnie zacząłem trenować z seniorami, miałem chyba 15 lat. I tu nie chodzi nawet o poziom sportowy, bo wtedy – co naturalne – bardzo mocno „się podniosłem”. Bardziej chodzi o bycie w seniorskiej szatni. Kiedy rzeczywiście już kończyłem wiek juniorski nie było dziwne, że rozmowy, tematy krążące w szatni są całkowicie inne. Byłem też inaczej traktowany, w każdym razie inaczej niż w juniorskiej szatni, gdzie miałem już jakąś ugruntowaną pozycję. Dobry zawodnik wśród juniorów u seniorów musi się dopiero przebijać, więc poprzez swoje już kilkuletnie przebywanie ze starszymi od siebie, miałem łatwiej. Natomiast nie ma co ukrywać, że mocno to przeżywałem. Z perspektywy czasu patrząc – chyba nawet zbyt mocno. Pewne rzeczy brałem do siebie nazbyt osobiście, bardzo mocno przeżywałem porażki. Choć nie miałem na pewne rzeczy wpływu, to nieustannie obwiniałem się, bo to czy tamto mogłem na boisku zrobić lepiej. Kilka nieprzespanych nocy miałem z tego powodu. A trzeba pamiętać, że w tamtych czasach nasza szatnia była, powiedzmy to – starsza. Wielu zawodników było w okolicach 30-ki, a ja miałem te 16-17. Pamiętam, że parę razy dostałem bardzo porządny „ochrzan”, nawet po dobrych meczach. Ale z czasem przebywanie wśród seniorów było dla mnie całkiem naturalne i normalne.

No i dość wcześnie przejąłeś kapitańską opaskę, a z nią pojawił się ciężar odpowiedzialności. Albo inaczej: czy nie było tak, że ówczesne drużyny – halowa czy „trawiasta” nie poszły na skróty w swoim rozumowaniu, bo przecież powierzyły funkcję synowi prezesa?

- Na pewno na początkowe etapy mojego kapitanowania można spojrzeć przez pryzmat tego, że miałem bliżej do prezesa. Ale ci co mnie znają, wiedzą że jestem osobą pro-aktywną, czyli lubię działać i mówić wedle swojego sumienia. Starałem się od zawsze brać rzeczy w swoje ręce, a nie wyłącznie kontestować i mówić tylko, że coś jest „do dupy”, nic mi się nie podoba i w ogóle – radźcie sobie sami. Nie unikałem odpowiedzialności. I to myślę, taki drugi czynnik związany z tą moją kapitańską opaską.

Co do samych początków to pamiętam to jak przez mgłę, ale może ktoś z czytających zapis naszej rozmowy to zweryfikuje, że po raz pierwszy temat mojego „kapitanowania” pojawił się po spadku z ekstraklasy. Nawet wygrałem wtedy głosowanie wewnątrz zespołu, ale później uznano, że chyba jednak jestem jeszcze za młody, aby pełnić taką rolę. Trochę mnie to wszystko zaskoczyło, ale kładłem to na karb tąpnięcia w drużynie związanego ze spadkiem. Natomiast już później, po kolejnym wyborze, wszystko odbyło się naturalnie. Aczkolwiek nie mogę powiedzieć, żebym na początku nie był lekko zaskoczony. Miałem w końcu tylko 22, może 23 lata. Ale po przeżyciu spadkowej goryczy, po pierwszych występach w kadrze, byłem już na to jakoś tam gotowy.

Mniej przygotowany byłem (jak i chyba cały nasz zespół) wcześniej na przyjęcie odpowiedzialności za grę i wyniki, kiedy po spadku mieliśmy naprawdę bardzo młody zespół za czasów trenera Mirosława Rypla. Odpowiedzialność była bardzo duża, patrząc z perspektywy czasu – chyba zbyt duża. Nie mieliśmy wsparcia w starszych, bardziej doświadczony kolegach, których wyeliminowały kontuzje. To się zaczęło zmieniać z pojawieniem się w ekipie np. Roberta Dąbrowskiego, ale szczególnie w pierwszej rundzie tamtych rozgrywek wszystko było oparte na nas, młokosach. Nie udźwignęliśmy ciężaru i pamiętam, że osobiście bardzo to przeżywałem. Po tych wszystkich doświadczeniach człowiek się jakoś już pozbierał i ta opaska już nigdy później mi nie ciążyła. 

Czy często jako kapitanowi zdarzało się ci się bywać w klasycznym układzie – między młotem, a kowadłem? Myślę o sytuacji, sytuacjach, w których oczekiwania prezesa lub trenerów i drużyny są rozbieżne.

- Wydaje mi się, że nie. Ja jestem wychowany na układzie, który chyba nie jest u nas w kraju szczególnie popularny. W obiegowej opinii, a takie słyszę np. w mediach, jest tak, że jeśli ktoś wygrywa, to ktoś musi przegrać. Jeśli ktoś coś wziął, to ktoś inny musi coś oddać. Ja byłem wychowany bardziej w oparciu o taką amerykańską zasadę: „win – win”, czyli zawsze szukałem kompromisu, tak aby wszyscy czuli się wygrani. Albo inaczej, jeśli ktoś musiał uczynić krok w tył, to chciałem, aby rozumiał, dlaczego to robi. To było szczególnie ważne, gdy byłem tym młodym kapitanem, a w zespole byli ludzie o dziesięć lat starsi ode mnie, gdy toczyły się rozmowy w trójkącie: prezes – starszyzna drużyny – ja. Może bardziej pełniłem wtedy role mediatora, bo to starsi gracze narzucali pewien ton rozmowom, ale jak sądzę nigdy nie było takiej sytuacji, że nie dało się jej rozwiązać.

Czyli nie było kwaśnych, lubi jak kto woli – zgniłych kompromisów?

- Takich nigdy nie było! Zawsze udawało się wypracować takie kompromisy, że obie strony były raczej zadowolone. No i nie kojarzę też, aby były to jakieś gigantyczne problemy, gdyż co istotne – klub zawsze nastawiony był pozytywnie na to, żeby słuchać sensownych oddolnych inicjatyw w zakresie organizacji, w tym także głosu zawodników. To chyba jest najważniejsze, bo częstokroć ludziom się wydaje, że najtrudniej jest się dogadać w kwestiach finansowych, a tymczasem, kiedy sprawy natury organizacyjnej są należycie poukładane, to finanse schodzą na drugi plan. O wiele gorzej jest, gdy nie są dopięte kwestie organizacyjne i obie strony nie rozumieją się. A u nas zawsze było to wzajemne zrozumienie i nie tylko ze strony prezesa, ale całego zarządu klubu. To zawsze nam pomagało i pozwalało budować pozytywną atmosferę w zespole, bo tak naprawdę nigdy niczego nam nie brakowało.

Masz za sobą blisko 15 lat gry na poziomie ekstraklasy, czyli półtorej dekady. Buty na kołku zawiesiłeś niedawno, bo przed kilku tygodniami, ale czy masz już takie refleksje-reminiscencje związane z osobowościami, z którymi zetknąłeś się w swojej karierze, z postaciami które miały na ciebie bardziej znaczący wpływ? A może jakieś zdarzenia, mecze, o których nigdy nie zapomnisz?

- Mnóstwo jest takich osób, rzeczy i zdarzeń. Jak mówiłem wcześniej – zawsze i we wszystko starałem się bardzo angażować, a przy tym mam charakter takiej bardziej wrażliwej osoby. Stąd można powiedzieć, że kolekcjonuję w sobie takie różne momenty.

Emocje?

- Tak, emocje.  Kolekcjonuję je. W mojej rodzinie jest to u mnie kontestowane, ale ja po prostu nie lubię zdjęć. Może za dużo powiedziane – „nie lubię”, raczej nie przywiązuję do nich wagi, choć chętnie je oglądam. Zawsze w głowie miałem jakieś pojedyncze przeżycia, właśnie emocje, i te wolałem zbierać,  kolekcjonować w świadomości. I oczywiście dziś tego trochę żałuję, tego „fotograficznego zaniechania”, bo pewne rzeczy z czasem się gubią, zatracają w pamięci. No, ale jak powiedziałem – mnóstwo było takich ludzi i takich zdarzeń, które wywarły na mnie jakiś tam wpływ. Bałbym się pominąć kogoś, ale posłużę się takim banałem – od każdego trenera, z którym pracowałem czegoś się nauczyłem. Od niektórych pewnie więcej, od innych mniej, ale od każdego czegoś zaczerpnąłem.

Siłą rzeczy w przypadku zawodników było tak samo.

- Tak samo!  Bardzo sobie cenię, że wchodziłem do futsalowej drużyny Rekordu, w której była ta „stara gwardia”. To oni mnie na starcie zaakceptowali, później wybrali kapitanem, co do teraz jest dla mnie nobilitujące. Andrzej Szal, Andrzej Szymański, czy Piotr Pawełek, z tymi ludźmi najwięcej i najdłużej grałem z tamtej ekipy. Ich doskonale wspominam, to oni odcisnęli spore piętno na mnie jako zawodniku. Na pewno wzajemnie wpływaliśmy na siebie z Piotrkiem Bubcem, bo razem spędziliśmy nasze piłkarskie dzieciństwo, a później wspólnie przez lata grywaliśmy w ekstraklasie. Cieszę się, że jeszcze od czasu do czasu mam okazję się z Piotrkiem spotkać, bo tych wspólnie spędzonych godzin w naszym życiu było multum, od naszych początków w Lipniku, aż po mistrzostwo Polski. To wszystko razem przeżyliśmy, zatem jest to dla mnie postać niebagatelna. Od pewnego momentu jest kimś takim także Wojtek Łysoń, który z czasem do nas dołączył. Zaprzyjaźniliśmy się i to bardzo, choć przecież nie był związany z Rekordem od jego początków. Zetknęliśmy się dopiero w drużynach młodzieżowych, co nie zmienia faktu, że wiele dobrego nas łączy. Łukasz Mentel – jest ode mnie trochę młodszy, stąd przynajmniej na początku tego kontaktu było mniej, ale przez wiele ostatnich lat nasze drogi też się splatały.

No to skoro już podążyliśmy taką trochę sentymentalną ścieżką, to zapytam o boiskowe koneksje, czy wręcz przyjaźnie przez lata i na lata.

- Muszę szczerze przyznać, że chyba nie ma takiej osoby, u której spaliłbym sobie mosty, z którą nawet teraz, w tej chwili, nie mógłbym się spotkać i najzwyczajniej pogadać. Ludzi łączą nie wspólne poglądy, a wspólne przeżycia. Musiałbym więc wymienić te postaci, z którymi najwięcej przeżyłem. O Piotrku Bubcu, Wojtku Łysoniu i Łukaszu Mentlu już mówiłem. Z tymi ludźmi byłem w drużynie przez wiele, wiele lat. Na pewno taką osobą, która miała na mnie bardzo duży wpływ poprzez wzajemny kontakt, choć znaliśmy się już wcześniej, jest Paweł Machura. To człowiek, którego osobiście bardzo wysoko cenię. Podtrzymuję to co już kiedyś powiedziałem – zagrałem chyba z wszystkimi najważniejszymi zawodnikami polskiego futsalu. W taki, czy inny sposób miałem okazję się z nimi zetknąć. Ale to Paweł Machura jest tym zawodnikiem, z którym grało mi się najlepiej. A przy tym tak po prostu lubiłem i lubię Pawła jako człowieka. Rzadko teraz mamy okazję się spotkać, ale nie zmienia to postaci rzeczy, iż nadal jesteśmy przyjaciółmi. Także z rzadka, ale wciąż spotykam się z Andrzejem Szalem i Andrzejem Szymańskim, z którymi te zawarte na treningach i meczach przyjaźnie pozostaną na lata. Boję się kogokolwiek pominąć, ale nie mogę nie wspomnieć o Radku Polašku, z którym grałem przez całe długie sezony. Poza wszystkim, z Radkiem to jest taka fajna znajomość, z człowiekiem spoza granic naszego kraju, z troszkę innego kręgu kulturowego. Za charakter bardzo lubię i szanuję Radka.

Tych osób, które powinny znaleźć się w odpowiedzi na to pytanie powinno być jeszcze dużo, dużo więcej, ale nie wiem czy nagranie by ich pomieściło... Ja z tego miejsca mogę jeszcze raz wszystkim bardzo podziękować – za wszystkie wspólne chwile, które mnie ukształtowały.

Cdn.

Rozmawiał i spisał: Tadeusz Paluch

Foto: Paweł Mruczek oraz archiwum Piotra Szymury

Kolekcjoner emocji – odcinek I